Powróciłam
z urlopu cała i zdrowa. Czy wypoczęłam?
Nie bardzo, ale tak to już bywa z wakacyjnymi wyjazdami, że należy po nich
kolejny tydzień wypoczywać. Pokonując góry prasowania z ulgą wracam do
blogerskiej roboty. Wpis ten dedykuję polskiemu wybrzeżu, którego nie
porzuciłam dla złotych piasków Egiptu. Wyjątkowo dla siebie zacznę od
przyjemnych aspektów wypoczynku nad polskim morzem.
Pierwszym zaskoczeniem była pogoda,
pierwszy raz od lat cały tydzień był upalny. Nie byłam na to przygotowana i
przeżyłam mentalny szok. Nie mogłam tradycyjnie narzekać na beznadziejną aurę i
pomstować, że oto mogłam wybrać się do Chorwacji, gdzie zawsze świeci słońce.
Również moje walizki zapełnione po brzegi kurtkami, polarami, spodniami, szalikami
i parasolami tkwiły smutno w szafie.
Druga przyjemna sprawa to zwiększająca
się kultura bycia Polaków na plaży, każdy zasłonięty swoim parawanikiem, śmieci
zbierane do woreczków, wesoło baraszkujące dzieci w czapeczkach wysmarowane
kremikami, no i wypożyczane chętnie leżaczki.
Kolejnym miłym zaskoczeniem były
kolejki w punkcie zapewniającym szeroko pojęte sporty wodne. Polacy nie siedzą
już tylko z piwem i bułką z jajkiem prażąc się na słońcu, ale chcą coś przeżyć,
zrobić coś ekscytującego i to bez względu na wiek. Miłe jest także to, że można
na plaży zawiązać nowe znajomości, my przez cały tydzień plażowaliśmy obok tych
samych ludzi. Cały tydzień wymienialiśmy uprzejmości, częstowaliśmy się
słodyczami, ale i wspólnie szukaliśmy synka jednej z poznanych par, który
postanowił samotnie poznać dalsze zakątki plaży. Mieliśmy dobrą kwaterę
zapewniającą nam nie tylko przyzwoite warunki w pokoju, ale również miejsce do
wspólnego biesiadowania na dworze. Największym jednak zaskoczeniem była zmiana
miasta w którym wypoczywaliśmy. W Międzyzdrojach byłam ostatnio 6 lat temu i od
tego momentu nastąpiły ogromne pozytywne przemiany, można tam zaobserwować siłę
pojęcia rewitalizacja. Miasteczko jest piękne i każdy jego fragment jest bardzo
urokliwy, a wszystkie ulepszenia praktyczne. Największym zaskoczeniem było zmodernizowane dzięki kasie
z Unii Europejskiej kino. Kino z klimatyzacją zrobione trochę w stylu retro,
ale dźwięk i jakość obrazu będące na wysokim poziomie. Obejrzałam w nim nowego Batmana,
więc takie elementy przy tak spektakularnym filmie miały kolosalne znaczenie. Włócząc
się wieczorem można zawędrować na koniec miasta, gdzie na plaży znajdziemy
lokal z dyskoteką, a tuż obok, na osobnej scenie i dla innego rodzaju
publiczności, gra całkiem niezły zespół rockowy - i to jest hit.
Do
tej słodkości należy dodać łyżkę dziegciu… Otóż uwielbiam na wyjazdach
eksperymentować z kuchnią, podjeść sobie jakieś nowości czy posmakować nie
jedzonych na co dzień potraw… i tu pełne rozczarowanie. W ciągu tygodnia
zjadłam dwa dobre dania: sałatkę parmeńską oraz barszcz zabielany. Reszta
frykasów to kulinarny koszmar - najlepsze jedzenie, ale też najmniej
ekscytujące, mieli w tzw. garkuchni, gdzie przesuwając się z kolorową tacką
witała mnie pani w peerelowskim fartuszku ładująca wielką łychą wybrane danie.
Jedzenie, mimo że dobre, było takim samym jedzeniem jak na obiedzie u mamy a ja
szukałam nowości. Ogarnął mnie smutek, że kulinarna rewolucja nic nie daje i dalej
karmią nas byle jak za duże pieniądze. Na pocieszenie został fakt, że wszystko wydawało
się świeże. Jeszcze większy koszmar to kawa, właśnie w tym roku spożywałam
najgorszą kawę mrożoną w swoim życiu, podawaną w plastikowym kubeczku z taką
ilością bitej śmietany, że nic tam już z kawy nie zostało. Na szczęście mąż wiedziony
instynktem łowcy znalazł miejsce, gdzie mogłam wypić kawę z białą czekoladą i
płatkami róż… Niestety jak ktoś jedzie na wczasy z małym dzieckiem to o
delektowaniu się smakiem nawet najlepszej kawy mowy nie ma. Kolejnym wakacyjnym
koszmarem były tzw. atrakcje, czyli trzy wesołe miasteczka ustawione obok
siebie, zapewniające głośne nagrania a la disco polo od świtu do nocy. I
ostatni, największy koszmar: KOMARY-mutanty odporne na kremy, płyny, spirale,
kadzidełka. W tej nierównej walce odnosiłam małe sukcesy, a polowania uprawiane
przed snem urozmaicały wieczory. Wiadomo, tańców i wina na plaży nie było,
dziecko wymusza grzeczne powroty do pokoju przed 22.
Mimo
koszmarków polecam wypoczynek nad polskim morzem. Zostając w domu nakręcamy
rodzinną gospodarkę, mamy pełne gwarancje, że biuro podróży nie zbankrutuje a my nie
będziemy zakładnikami zachłannego hotelarza i nawet gdy pogoda do niczego i
wina brak, zawsze możemy się wrócić do domu.
I
jeszcze jedno, najważniejsze. Dziś mamy 1 sierpnia. Dziękuję wszystkim morowym
pannom i kawalerom, chłopcom i dziewczętom, którzy 68 lat temu stawali do
nierównej walki, żebym mogła dzisiaj być blogerką, wypoczywać na polskich
plażach i żyć w wolnym kraju. Chwała Bohaterom.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz