poniedziałek, 27 sierpnia 2012

Subiektywny opis miasta


Idąc za przykładem wschowskich blogerów, którzy odpuścili sobie w ostatnim czasie komentowanie naszej podwórkowej rzeczywistości, co wynika zapewne z wszechobecnie panującego sezonu ogórkowego, oddałam się słodkiemu lenistwu ostatnich chwil lata. No i zaspałam, bo oto odbyła się Rada Miasta, a tam same niespodzianki.

Po pierwsze: wtargnięcie na obrady „zdesperowanego” mieszkańca zaatakowanego przez drzewa w Parku Wolsztyńskim. Portal zw.pl ogłosił ten incydent mianem skandalu, co trzeba przyznać jest określeniem z lekka przesadzonym (a może jednak nie, w końcu, jakie miasto taki skandal). Muszę przyznać, że zdesperowanego rozumiem, ponieważ sama od czasu do czasu lubię pospacerować po parku. Faktycznie, od pewnego czasu zmiany w tym miejscu były widoczne, wycięto krzaki, zagospodarowano przestrzeń wokół wieży ciśnień. Fragment parku to przecież część ścieżki rowerowej do Lginia, a zatem rowerzystów jest tam sporo. Dzięki opisanym zmianom spaceruje się lepiej. Trudno jednak polecić to miejsce spacerowiczom w wietrzny dzień, gdyż potwierdzi się teza „wschowskiego cityterrorysty” - gałęzie przy współudziale wiatru bez pardonu zaatakują nas. Park Wolsztyński, ale też park nad stawami to miejsca z niewykorzystanym potencjałem, takie brudzone perełki. A przecież wystarczyłoby - tak, tak znowu się będę wymądrzać - częściej dbać o wywożenie śmieci (apele o nieśmiecenie wydają się być bezsensowne), „ucywilizować” alejki tak, aby na szpilkach czy w sandałach nie połamać nóg, a dzieciom zaoszczędzić wstrząsu mózgu, poreperować ławeczki. We Wschowie jednak dominuje pewien określony typ działań: odtrąbienie pomysłu, duży zapał i kłopoty z finałem. Bo skoro nad stawami zlikwidowano starą scenę tworząc podest, założono śmietniki, odmalowano stare szalety (które zresztą juz zostały zatagowane graffiti)  to wyprostowanie alejek czy zlikwidowanie dziur w których zbiera się woda po każdym deszczu jest już nie lada wyczynem.  Czy naprawdę nie można by wstawić kilku nowych ławeczek do Parku Wolsztyńskiego (można zabrać kilka spod Fary ). Raczej nie - pod farę trafia przecież turyści zmordowani wielogodzinną przechadzką po naszym uroczym mieście, natomiast do Parku Wolsztyńskiego cała reszta, czyli ten znikomy procent ludzi żyjących w mieście.   Pozostaje zatem oburzenie i bardzo malowniczy protest.

Drugim arcyciekawym momentem rady było zapytanie Pana radnego Mazura o pracowników burmistrza i tegoż na to pytanie odpowiedź. O panu Chałupce pisać już nie będę, zdaje się, że wszystko już było wielokrotnie przerabiane. Trudno się nie zgodzić, że skoro nie ma prawomocnego wyroku nie ma powodu by kogoś wyrzucać. Pytano jednak o zaufanie… Uważam, że powinno się ono nieco zachwiać pod wpływem działań podjętych przez obu panów w trakcie ostatnich trzech miesięcy. Widocznie pan Burmistrz rozumie pojęcie kultury i jej szerzenia inaczej niż ja i pewnie cudownie się bawił na ostatnich Dniach Wschowy. A może normą jest załatwianie spraw ze złodziejami po swojemu, na zasadzie dogadajmy się. Ktoś już w końcu powiedział, że to „dziki kraj”. Dla mnie zaskoczeniem było wymienienie nazwiska Pana K. Rękosia. Kwestia wyborów w Szkole Podstawowej nr 1 ukazała pełne oblicze Pełnomocnika, który nie tylko lubi być w centrum uwagi, ale też wspaniałomyślnie stara się być przyjacielem każdego. Swoim zachowaniem zaszkodził sobie. Pan Burmistrz nadal go jednak lubi… co tam opinia  „głupiego ludu”, taka, prywatna, subiektywna. I tak właśnie toczy się z dnia na dzień ciężka praca samorządowca, cokolwiek zrobi nasz człowiek, subiektywne opinie o nim nie mogą mu zaszkodzić. Wydaje się jednak, że wcześniej czy później "głupi lud" się zastanowi, obejrzy i zagłosuje… subiektywnie.

sobota, 25 sierpnia 2012

Rowerland

 

 W poprzednim wpisie przyznałam się, że wysiłek fizyczny jest mi obcy, ale jeździć rowerem naprawdę lubię. Wprawdzie robię to od święta, ale zdarza się. Cieszy mnie fakt, że coraz więcej Polaków biega, jeździ rowerami czy w ogóle uprawia sporty.  Niestety tu odzywa się moje drugie ja, moja natura kierowcy. Muszę przyznać, że do jeżdżenia samochodem zmusiło mnie życie. Bo w Polsce o przyjemności z jazdy autem przy stanie polskich dróg mowy nie ma. Drogi, jakie są, każdy widzi: wąskie, dziurawe, źle oznakowane itp. itd.

 

Jakby tego było mało, ustawodawca postanowił wspomóc rowerzystów, którzy teraz mogą jeździć obok siebie, jeszcze bardziej utrudniając wymijanie na drodze. W związku z tym posiadacze dwukołowców z radością korzystają z otrzymanych przywilejów i wesoło stają się uczestnikami ruchu drogowego. Muszę się przyznać, że ten stan rzeczy doprowadza mnie do obłędu. Dość, że człowiek nie może się dobrze rozpędzić, bo już samochód szaleje jak rażony piorunem, to co kilka kilometrów piętrzą się wsie i miasteczka, radary i patrole drogowe, do tego dochodzi również wymijanie kolejnych rowerzystów.

 

Obecnie, z uwagi na stan dróg oraz nowych towarzyszy, podróż do jednej z miejscowości wypoczynkowych naszego regionu wydłużyła mi się o kolejne 10 minut.  Do tego rowerzyści są mało przewidywalni, o sygnalizowaniu skrętu można zapomnieć, są źle oznakowani a coraz częściej wybierają się na trasę ze słuchawkami na uszach, bądź wklepują ochoczo smsy podczas jazdy. Nie będę cytować, jakimi słowami obdarzam uczestników tych drogowych korowodów i przepychanek, bo nie wypada. Na dodatek znikąd zrozumienia, moje poglądy spotykają się z ogólnym oburzeniem, bo przecież nie ma dostatecznie wielu ścieżek rowerowych… Ale zaraz, przecież mamy naszą sławną ścieżkę rowerową do Lginia. No tak, ale ona jest jakimś połączeniem dróg asfaltowych, błotnych ostępów leśnych i przygospodarskich dróżek z wyskakującymi psami zerwanymi z łańcucha (te atrakcje czekają na nas podczas wjazdu do Lgnia). To, że na drodze znalazły się dwa punkty z ławkami nie czyni jej jeszcze ścieżką rowerową.  A tak na marginesie, proszę sobie wyobrazić rodziców, którzy mają pozwolić swojej szesnastoletniej córce na samotną przejażdżkę rowerową przez las do Lginia? Zgodzą się czy raczej każą jej jechać główną drogą?

 

Mam takie małe marzenie – chciałabym płynnie i bezpiecznie pokonać trasę Wschowa-Lgiń-Brenno-Wieleń. Niewiele, prawda? Skoro mój samochód może osiągnąć prędkość 80 – 90 km na godzinę, to chcę z tej możliwości skorzystać. Jeżeli nie to zamienię samochód na rikszę, zawsze będzie taniej. Oglądając koszulki protestujących przeciw biogazowni wpadłam na pomysł i jutro zamówię koszulkę z napisem: droga tylko dla samochodów!

 

Proponuję więc zmiany: niech samochody jeżdżą chodnikami, piesi chodzą  po ścieżkach rowerowych, a rowery na ulicę. Naprawdę to świetny pomysł, z którym wystartuję w najbliższych wyborach parlamentarnych…


piątek, 17 sierpnia 2012

Sport zabija


Jeśli ktoś myślał, że po Euro nie może spotkać nas już nic gorszego, zapewne nie oglądał relacji z Olimpiady w Londynie. Nie jestem obsesyjną fanką sportu, lubię po prostu piłkę nożną i w zasadzie tyle. Wynika to pewnie z tego, że odkąd pamiętam, wysiłek fizyczny był mi dość obcy. A tak na poważnie to faktycznie lekcje wychowania fizycznego były dla mnie koszmarem, najbardziej nie lubiłam gier zespołowych, czyli siatkówki, a zwłaszcza koszykówki.

            Niestety, za moich czasów nikt nie mógł być zwolniony z tych zajęć. Mówię niestety, bo od początku nie byłam materiałem na wybitnego sportowca i nawet 10 godzin sportu w tygodniu by tego nie zmieniło. Okazuje się jednak, że najważniejszą tezą powtarzaną przez wszystkich jest upowszechnienie sportu. Zaczynamy od podstaw, czyli od dręczenia dzieci. Oczywiście wszystko załatwi szkoła, będą ćwiczyć pewnie kosztem matematyki, polskiego itd. Co prawda dzieci mają również rodziców, ale wiadomo z nimi po powrocie ze szkoły można tylko zasiąść na kanapie, aby pooglądać telewizję i odpocząć od wychowania, nauczania i ćwiczenia.

            Poziom polskiego sportu sięgnął dna. Koszmarem były pierwsze dni olimpiady i obawa, że wyjedziemy z Londynu z jednym medalem. Zgadzam się z opiniami, iż zawiedli zwłaszcza ci, na których liczyliśmy najbardziej. Zgadzam się, że związki zamiast pomagać najzdolniejszym, raczej utrudniają im życie. Dramatycznie potrzebujemy programu naprawczego. Niestety, po wysłuchaniu pomysłów minister Muchy stwierdzam, że szansę na zmiany mamy niewielkie. W wielkim skrócie pomysły na reformy wyglądają tak: Teraz oprócz orlików otwarte będą również sale i inne obiekty sportowe prawie przez całą dobę, niestety nikt zdaje się nie rozumieć, że na tych obiektach potrzebni są trenerzy, mentorzy, którzy młodych ludzi będą prowadzić i wyłapywać perełki. Co najważniejsze nie powinni oni tej pracy wykonywać jako wolontariusze - potrzebne jest coś, czego Pani Minister nie ma, czyli pieniądze. Sport powinien być powszechny… czyli jaki? Może powinniśmy wszyscy ćwiczyć czy może chodzi jej o stworzenie wielu okazji by sport uprawiać?

            Pani minister twierdzi, że aktywizując społeczeństwo będziemy z ogromu osób wybierać najlepszych, którymi zajmą się specjaliści ze związków (już się boję). Tu nowość - zmieni się finansowanie, będą wyniki, będzie kasa. Pomysłów jest wiele, pani Mucha wzoruje się na programie brytyjskim, niestety zapomina dodać, że politycy angielscy przeznaczyli na dokonanie dość spektakularnych zmian miliony funtów. I tu największa obawa, w Polsce o nakładach finansowych  niewiele się mówi, planuje się zmiany w finansowaniu, przesuwaniu pieniędzy, ale nie o jej dodaniu,  dlatego obawiam się że ten plan nie wypali.

Plany planami, ale Pani minister nie oglądała jednak chyba relacji z igrzysk. Ja w pierwszej kolejności podwoiłabym ekipę psychologów pracujących z polskimi zawodnikami. Naszym sportowcom brakowało głównie charakteru, opanowania emocji lub wysokiej motywacji finansowej. Weźmy przykład Radwańskiej, pełna olewka i klasyczne tłumaczenie „było, minęło”,  w końcu na olimpiadzie nie zarobi na kolejną torebkę od Louisa Vuitton. Sylwia Gruchała, którą grzech pewności siebie doprowadził w ostateczności do utraty udziału w ćwierćfinale. Porażka podnoszącego ciężary Marcina Dołęgi czy Anny Rogowskiej (tyczka) to pokaz przegranej ze swoją psychiką, zabicie ich wyśrubowanymi wymaganiami. Czy w końcu tragiczna gra siatkarzy, którzy zarobili milion w lidze i tam zostawili swoją formę. Dlaczego psychika jest taka ważna, obrazuje podejście do tego wyzwania  złotego medalisty Tomasza  Majewskiego, który stwierdził, że w Londynie dobrze się bawił i wygrał. Wygrali wszyscy ci, na których fani, media nie stawiały. Dlatego dobry psycholog sportowy to dla polskiego zawodnika skarb… Przyznaję się, po tej olimpiadzie ja też potrzebuję pomocy psychologicznej.


czwartek, 16 sierpnia 2012

Bycie rodzicem nie zawsze jest cool...


Kiedy nadchodzi moment, że w naszym życiu rozpoczynamy nowy etap i oczekujemy dziecka, przyjaźnie nastawieni ludzie zaczynają nas zalewać informacjami na temat macierzyństwa. Ja słyszałam setki historii o cudowności tego momentu. Macierzyństwo miało być najpiękniejszym okresem mojego życia, małe stópki, pierwsze słowa, uśmiechy, po prostu sama słodycz. W mądrych gazetach pisano, że dzięki instynktowi w naturalny sposób rozpoznam, co moje dziecko chce mi zakomunikować i oczywiście na każdą przypadłość jest kilkanaście różnych rozwiązań.

Posiadanie dzieci to łatwizna… W końcu wszystko jest opisane, udokumentowane, a zatem czego tu się bać? Więc się nie bałam, a kontakty ze sfrustrowanymi mamuśkami (było ich niewiele) ograniczyłam do zbędnego minimum. Po narodzinach dziecka (kiedy już doszłam do siebie, a trwało to trochę) w pierwszej kolejności dziękowałam właśnie im za to, że jako nieliczne powiedziały prawdę, która jest dość brutalna. Bycie rodzicem to straszna praca, tak, tak…  Dwadzieścia cztery godziny na dobę, bez urlopów, co najmniej przez najbliższe osiemnaście lat. Płacz, pot i łzy.

Pewnie, że im dalej tym lepiej, człowiek zaczyna panować nad sytuacją i nabywać potrzebnych kompetencji. Początki są jednak potworne. Człowiek jest notorycznie zmęczony, traci kontrolę nad swoimi zachowaniami łapiąc się na tym, że kołysze wózek z zakupami w supermarkecie. O czytaniu, oglądaniu filmów czy nawet słuchaniu czegoś innego niż Fasolki nie ma mowy (to mój przypadek akurat). Jeśli w końcu wrócimy do pracy to z reguły śpimy jeszcze mniej a poziom naszej inteligencji dramatycznie spada. Potem jest ząbkowanie, szczepienia, choroby, opiekunki, przedszkola, szkoły i tak dalej i tak dalej… Z biegiem czasu wcale nie jest łatwiej. Kiedy w końcu dzieci zakładają swoje rodziny, rodzic myśli: "No, w końcu teraz pożyję, wypłynę, może podziałam społecznie" i zostaje np. premierem. Dzieci nie zapominają. W najmniej spodziewanym momencie przypomną, że są pieszczoszkami rodziców już na zawsze i właśnie wtedy wbrew radom matki i ojca zrobią największą głupotę swojego życia. To w małym skrócie przydarzyło się właśnie premierowi Tuskowi i to, że jego syn oficjalnie przyznał, że "jest debilem" wcale nie polepsza sytuacji ojca.

Jeżeli cieszy cię ta sytuacja, to po cichutku, na paluszkach, zajrzyj do pokoju swoich pociech, przyjrzyj się im uważnie, już niedługo może cię spotkać coś podobnego… chociaż nie wiem jak bardzo możesz się starać? Może lepiej nie cieszyć się z problemów innych i nie napiętnować tylko pożałować, bo wszystko przed nami…

czwartek, 9 sierpnia 2012

Podkręcamy śrubę, czyli kilka słów o CKiR


Dzisiaj chciałabym napisać i ostatecznie zamknąć sprawę oceny CKiR, w sumie nie  marnowałabym na to czasu, ale czuję się trochę sprowokowana.

Od opisywania tego obszaru działalności  w naszym mieście jest Krzysztof Owoc. Nie bez przyczyny tu o nim wspominam, nie mogę bowiem ciągle sie nadziwić, że mu się chce opisywać, analizować i oceniać pracę Domu Kultury. Wbrew dramatycznym utyskiwaniom Pana Chałupki, jakoby stał się on celem ataków Frakcji Wyrzutowej, nie on jeden został dostrzeżony przez K. Owoca,  poprzednio wschowski bloger „podkręcał śrubę” dyrektorowi Lisiakowi. Nie ukrywam, że trochę tej pasji mu zazdroszczę, bo komu by się chciało składać pisma, wyciągać akta spraw czy też przeprowadzać małe śledztwa? Takie działania - chcąc nie chcąc - muszą powodować u jednych nienawiść a u innych podziw. Podziwiam, zazdroszczę i żałuję jedynie, że Frakcja Wyrzutowa nie zawsze dostrzega plusy działań Pana Chałupki - porównując jego pracę do poprzedniego animatora kultury we Wschowie… jest zdecydowanie lepiej. Osobiście czekam na więcej, ale kierunek jakiś jest.

 Niestety, okolicznościowych laurek dla Pana dyrektora nie będzie, gdyż strzelił sobie w stopę umieszczając na oficjalnej stronie CKiR wpis, list… opinię(?) dotyczącą blogera Owoca. Wytrącił z równowagi tym samym każdego, kto chciałby zdroworozsądkowo ocenić działania CKiR. Dlaczego? Po pierwsze, ponieważ dał się sprowokować blogerowi, którego wirtualne dzieło (podobnie zresztą jak moje) jest pewnie śledzone przez – nie oszukujmy się - nielicznych anonimowych internautów. Po drugie, będąc dyrektorem publicznej placówki, choćby z racji funkcji, jest się narażonym na krytykę. I dzięki Bogu, bo to zawdzięczamy demokracji (której zresztą w owym wpisie tak dumnie broni dyrektor). Jeżeli Pan Chałupka ma słabą psychikę to  po prostu niech zrezygnuje. To nie jest pochód pierwszomajowy, podczas którego wszyscy mają bić brawa i wymachiwać kolorowymi chorągiewkami na cześć burmistrza i jego pracowników. Pan dyrektor zdaje sie nie rozumieć, że takimi newsami jeszcze bardziej rozsierdza już rozsierdzonych i odpycha tych, którzy dotychczas go nie przekreślali.

 Przerażający jest fakt, że takiego zachowania w naszym mieście nie piętnuje się. Wpisuje się to w ogólną tendencję dotyczącą polityki: czy to PSL-owska zadyma czy wschowski grajdołek - z ludzi w sytuacji kryzysu wychodzą paskudne rzeczy. Dla mnie takie zachowanie zasługuje na reprymendę od pracodawcy Pana Chałupki, w którego interesie jest czuwanie nad zachowaniem dyrektorów placówek i etyki ich postępowania.

Tu pozwolę sobie wrócić do sprawy organizacji Dni Sławy. Na regionalnych portalach rozpoczęła sie  dyskusja, z której wypływa jeden wniosek: Wschowa nie może zrobić tak dobrej imprezy jak Sława, ponieważ nie ma u nas ośrodka wypoczynkowego, z którego złotym potokiem popłynęłyby pieniądze. Według mnie jedyna rzecz, której brakuje we Wschowie to chęć do pracy i inwencja twórcza ludzi odpowiedzialnych za organizację takiej imprezy. W wywiadzie na zw.pl burmistrz Sławy oraz  dyrektor Domu Kultury w Sławie opowiadają o tym co jest potrzebne do tego, aby stworzyć taką imprezę jak u nich. Najważniejszy jest zgrany zespół ludzi, plan działań, czas i twórcze pomysły. Wydaje się, że Panu Chałupce brakuje tych wszystkich elementów. Obecny zespół na pewno nie jest zgrany, zdaje się, że pracowników przerasta  zadanie przejrzenia oficjalnych stron kabaretów czy zespołów i znalezienie telefonu, który pozwoli zapytać o terminy, ceny i możliwości. Super gwiazdy nie mają być we Wschowie co miesiąc,  wystarczy dwa razy do roku,  a na imprezy okolicznościowe takie jak Dzień Kobiet czy Dzień Dziadka, wystawiać swoje „dobra narodowe”, czyli wokalistów z sekcji muzycznej albo pana Iłowskiego, którego śpiewy przez niektórych są nawet doceniane - jak bozie kocham, znam takich. Ale to musi być praca zespołowa.

Zamiast marnować zapał na kino, do którego prawie nikt nie chodzi, może lepiej wspomóc podróżników, zadbać o kolejny festiwal podróżniczy, bo takiego jeszcze nie ma, więc pomysł na promocję jakiś jest. Może warto choć raz zaryzykować i zaprosić artystę na imprezę płatną, a  zdaje się, że kabarety zapełniały sale i to na dwa spektakle w ciągu jednego dnia, więc zapotrzebowanie jest. No właśnie można, ale czy się chce?

Kilka grubych milionów idzie na rewitalizację miasta dla turystów, których jak nie było tak nie  nie ma. Nie ma ich, bo tutaj nic się nie dzieje, to po co ktoś ma tu przyjeżdżać? Dla trzech kolorowych kamieniczek i kompleksu ławek w przyparafialnym skwerku? Może warto zainwestować w turystykę bo zdaje się, że szumnie zapowiadanych inwestorów nie będzie. Spróbujmy pokazać Wschowę jako miasto atrakcyjne, które nie tylko warto zwiedzić, ale w którym dzieją się ciekawe rzeczy: zimą festiwal podróżników, jesienią festiwal królewski, latem ciekawe koncerty i jarmark, wiosną np. dni młodzieży (tylko bez politycznego namaszczenia, chociaż np. Wschowa - miasto skinheadów, to ciekawe hasło:) Nic innego nam nie pozostaje jak czymś w województwie czy choćby powiecie(sic!) wyróżnić się, zachęcić ludzi by wrócili, zostali a może kiedyś inwestowali.

I jeszcze słowo o adresatach tych imprez. To także kwestia do przemyślenia. Tu zapewne narażę się blogerowi Owocowi, bo mimo, że marzyłoby mi się kilka koncertów alternatywnych, niszowych kapel (i nie mam tu na myśli zespołu Okład z Bagna, w polskiej kulturze funkcjonuje naprawdę bogata scena muzyki ważnej i przemyślanej, idąc na skróty można włączyć Trojkę i parę perełek wyłuskać) to wydaje mi się, że odbiorca powinien być masowy.

Chociaż w przywoływanej  Sławie mają miejsce  imprezy o różnym charakterze: rockowa, reggae, ale największą i najistotniejszą jest ta skierowana do każdego. Niestety, ze smutkiem stwierdzam, że imprezy z udziałem zespołów alternatywnych, poetów, autorów książek, konferencje naukowe czy koncerty zespołów faszyzujących mają we Wschowie niszową publikę.

Warto więc poświęcić czas na  zaplanowanie imprez. Może wtedy będziemy mieć frekwencję jak w Sławie, zadowolonych mieszkańców i blogerów, pozytywną promocję. Może  jestem hura optymistką, ale to chyba nie jest aż tak trudne?

środa, 1 sierpnia 2012

Plaża


Powróciłam z urlopu cała i zdrowa.  Czy wypoczęłam? Nie bardzo, ale tak to już bywa z wakacyjnymi wyjazdami, że należy po nich kolejny tydzień wypoczywać. Pokonując góry prasowania z ulgą wracam do blogerskiej roboty. Wpis ten dedykuję polskiemu wybrzeżu, którego nie porzuciłam dla złotych piasków Egiptu. Wyjątkowo dla siebie zacznę od przyjemnych aspektów wypoczynku nad polskim morzem.

            Pierwszym zaskoczeniem była pogoda, pierwszy raz od lat cały tydzień był upalny. Nie byłam na to przygotowana i przeżyłam mentalny szok. Nie mogłam tradycyjnie narzekać na beznadziejną aurę i pomstować, że oto mogłam wybrać się do Chorwacji, gdzie zawsze świeci słońce. Również moje walizki zapełnione po brzegi kurtkami, polarami, spodniami, szalikami i parasolami tkwiły smutno w szafie.

            Druga przyjemna sprawa to zwiększająca się kultura bycia Polaków na plaży, każdy zasłonięty swoim parawanikiem, śmieci zbierane do woreczków, wesoło baraszkujące dzieci w czapeczkach wysmarowane kremikami, no i wypożyczane chętnie leżaczki.

            Kolejnym miłym zaskoczeniem były kolejki w punkcie zapewniającym szeroko pojęte sporty wodne. Polacy nie siedzą już tylko z piwem i bułką z jajkiem prażąc się na słońcu, ale chcą coś przeżyć, zrobić coś ekscytującego i to bez względu na wiek. Miłe jest także to, że można na plaży zawiązać nowe znajomości, my przez cały tydzień plażowaliśmy obok tych samych ludzi. Cały tydzień wymienialiśmy uprzejmości, częstowaliśmy się słodyczami, ale i wspólnie szukaliśmy synka jednej z poznanych par, który postanowił samotnie poznać dalsze zakątki plaży. Mieliśmy dobrą kwaterę zapewniającą nam nie tylko przyzwoite warunki w pokoju, ale również miejsce do wspólnego biesiadowania na dworze. Największym jednak zaskoczeniem była zmiana miasta w którym wypoczywaliśmy. W Międzyzdrojach byłam ostatnio 6 lat temu i od tego momentu nastąpiły ogromne pozytywne przemiany, można tam zaobserwować siłę pojęcia rewitalizacja. Miasteczko jest piękne i każdy jego fragment jest bardzo urokliwy, a wszystkie ulepszenia praktyczne. Największym  zaskoczeniem było zmodernizowane dzięki kasie z Unii Europejskiej kino. Kino z klimatyzacją zrobione trochę w stylu retro, ale dźwięk i jakość obrazu będące na wysokim poziomie. Obejrzałam w nim nowego Batmana, więc takie elementy przy tak spektakularnym filmie miały kolosalne znaczenie. Włócząc się wieczorem można zawędrować na koniec miasta, gdzie na plaży znajdziemy lokal z dyskoteką, a tuż obok, na osobnej scenie i dla innego rodzaju publiczności, gra całkiem niezły zespół rockowy - i to jest hit.

Do tej słodkości należy dodać łyżkę dziegciu… Otóż uwielbiam na wyjazdach eksperymentować z kuchnią, podjeść sobie jakieś nowości czy posmakować nie jedzonych na co dzień potraw… i tu pełne rozczarowanie. W ciągu tygodnia zjadłam dwa dobre dania: sałatkę parmeńską oraz barszcz zabielany. Reszta frykasów to kulinarny koszmar - najlepsze jedzenie, ale też najmniej ekscytujące, mieli w tzw. garkuchni, gdzie przesuwając się z kolorową tacką witała mnie pani w peerelowskim fartuszku ładująca wielką łychą wybrane danie. Jedzenie, mimo że dobre, było takim samym jedzeniem jak na obiedzie u mamy a ja szukałam nowości. Ogarnął mnie smutek, że kulinarna rewolucja nic nie daje i dalej karmią nas byle jak za duże pieniądze. Na pocieszenie został fakt, że wszystko wydawało się świeże. Jeszcze większy koszmar to kawa, właśnie w tym roku spożywałam najgorszą kawę mrożoną w swoim życiu, podawaną w plastikowym kubeczku z taką ilością bitej śmietany, że nic tam już z kawy nie zostało. Na szczęście mąż wiedziony instynktem łowcy znalazł miejsce, gdzie mogłam wypić kawę z białą czekoladą i płatkami róż… Niestety jak ktoś jedzie na wczasy z małym dzieckiem to o delektowaniu się smakiem nawet najlepszej kawy mowy nie ma. Kolejnym wakacyjnym koszmarem były tzw. atrakcje, czyli trzy wesołe miasteczka ustawione obok siebie, zapewniające głośne nagrania a la disco polo od świtu do nocy. I ostatni, największy koszmar: KOMARY-mutanty odporne na kremy, płyny, spirale, kadzidełka. W tej nierównej walce odnosiłam małe sukcesy, a polowania uprawiane przed snem urozmaicały wieczory. Wiadomo, tańców i wina na plaży nie było, dziecko wymusza grzeczne powroty do pokoju przed 22.

Mimo koszmarków polecam wypoczynek nad polskim morzem. Zostając w domu nakręcamy rodzinną gospodarkę, mamy pełne gwarancje, że  biuro podróży nie zbankrutuje a my nie będziemy zakładnikami zachłannego hotelarza i nawet gdy pogoda do niczego i wina brak, zawsze możemy się wrócić do domu.

I jeszcze jedno, najważniejsze. Dziś mamy 1 sierpnia. Dziękuję wszystkim morowym pannom i kawalerom, chłopcom i dziewczętom, którzy 68 lat temu stawali do nierównej walki, żebym mogła dzisiaj być blogerką, wypoczywać na polskich plażach i żyć w wolnym kraju. Chwała Bohaterom.